Piszę te słowa z cichą nadzieją, że nie tyko ja tak mam... Otóż... kiedyś widziałam (nie pamiętam w jakim sklepie, nie pamiętam kiedy, wiem, że bardzo dawno temu) całkiem ciekawy naszyjnik. I na prawdę nie wiem co mnie podusiło, żeby go odwiesić na miejsce po tym jak się w nim zakochałam. Nie była to cena, bo z tego, co pamiętam była bardzo przystępna jak na takie cudo. No ale..., naszyjnik odwieszony. Gdy po niego wróciłam po jakimś czasie, zobaczyłam tylko pusty haczyk - po naszyjniku ani śladu. I tak skończyła się moja wielka przygoda... Jedna z setek takich przygód. (Też tak macie?? Proszę, powiedzcie, że tak!)
Przez kolejne lata (!) płakałam w poduszkę i plułam sobie w brodę, bo mogłam go kupić i być przeszczęśliwą osobą do końca świata. Stało się inaczej, co nie znaczy, że jestem nieszczęśliwa, czy coś.
W każdym razie pałając miłością (jakby platoniczną) do rzeczonego naszyjnika, szukając go wszędzie i nie mogąc go znaleźć postanowiłam, że coś podobnego zrobię swoimi nieskalanymi pracą dłońmi. Pomysł był, materiały również, wszystko pięknie! Ale żeby było śmieszniej nie zrobiłam w końcu naszyjnika dla siebie, tylko dla koleżanki, która potrzebowała dodatku na wesele. Stąd złoty kolor, w którym przecież nie gustuję jakoś wybitnie.
Wyszło jak wyszło. Mi się podoba ;) i będzie kolejna wersja - srebrna. Będzie moja i będzie najpiękniejsza w całej wsi! Ot co!
fot. Łukasz