Po pierwsze chciałam powiedzieć, że miałam wstawić tę notkę w środku tygodnia, tak koło środy. Cóż, zagięcie czasoprzestrzeni nie pozwoliło mi jednak tego zrobić, a może tylko tak sobie wmawiam i to przez nawał pracy. Sama już nie wiem. Bo ile można tłumaczyć się zapracowaniem w czasie sesji, mając tylko jeden egzamin i tak już za sobą...
Ale żeby nie wyjść na człowieka, który kryje się pracą powiem tyle - można. Można nie mieć czasu w wakacje... Ale to długa i nie wiem czy na tyle porywająca historia, żeby ją tu i teraz opisywać.
Nie żebym chciała znowu narzekać, ale takie zapracowanie i wieczny brak czasu towarzyszą mi chyba od zawsze, a na pewno od magicznego momentu, jakim było rozpoczęcie studiów. Czyli niedługo stuknął trzy lata. Świetnie.
I właśnie z tego powodu (zapracowania, nie tego, że to już prawie trzy lata) spełniam dziś obietnicę złożoną na początku prowadzenia bloga -13 maja - dokładnie rzecz ujmując.
Kurtkę miałam zaprezentować w kolejnej notce, ale jakoś się nie złożyło. Ani w kolejnej, ani w żadnej innej, co nie oznacza, że kurtka wpadła w czarną szafową dziurę i jest nieużywana. Bo w czasie wiosennym praktycznie non stop, a przynajmniej często. Bardzo często.
I uwaga, uwaga! To nie wszystko, bo czeka nas również kolejna premiera. Mistrzostwo świata, rozłóżcie czerwony dywan, czekam na oklaski. Ale zanim to nastąpi prezentuję przydługa dygresję: zdałam sobie sprawę, że mimo tego, że moja szafa atakuje mnie codziennie toną ubrań (a ja mimo to, nie wiem, co na siebie włożyć), to na blogu nie pokazałam jeszcze miliona z nich. I tak oto, przejdźmy do sedna sprawy, kolejna nowość - spodnie. W szafie od dwóch, czy trzech lat. Ratują moje cztery litery zarówno latem, jak i zimą. A wszystko dzięki temu, że są luźne. Zimą zakładam do nich buty turystyczne i nie martwię się, że śnieg wpadnie do środka. A latem mogę je podwinąć i jest pięknie. Idealnie na plażę i zachody słońca, kiedy ma się ochotę pospacerować brzegiem morza.
fot. Łukasz Trzeciak