Po niemożliwie upalnych dniach (tak, uważam, że były nie-do-wytrzymania) przyszła chwila wytchnienia, czyli pochmurne niebo i temperatura o 10 stopni niższa. Jest wspaniale! Zaczynając pisanie tego posta pomyślałam, że po raz kolejny będę narzekać, a to takie... demotywujące. A przecież nie chcę Was i siebie dołować, tylko w mniejszym lub większym stopniu podnieść na duchu. Nie, żebym miała jakąś wewnętrzną misję nawracania, czy zaciągania Was do swojej własnej, bądź cudzej sekty... Po prostu tak pomyślałam. Z cichą nadzieją. Że choć jedna osoba spojrzy na te moje blogowe twory i pomyśli coś w stylu "niezła inspiracja" bądź "o! no fajnie!". Mniejsza o to, powiedzmy. Wrócę więc do deszczu i przyjemnego, wiosennego chłodu.
Jak dla mnie, takie chłodniejsze dni, są wspaniałą okazją, ba! wyzwaniem nawet, do ubrania się odpowiednio. Co w naszym klimacie nie jest taką oczywistą sprawą jakby mogło się wydawać. I powie to każdy cudzoziemiec, który zagościł u nas na dłużej. Powie, że to jest nieprzewidywalny klimat, że pogoda jest chora na głowę (o ile ożywiając ją dostanie w ogóle od nas tę część ciała), i że powinna się leczyć. Wariatka. Chora psychicznie jest. Bo z nią nigdy nic nie wiadomo. Nieobliczalny potwór. Oh, jasne, że jak jest konkretne lato, to jest konkretne lato. Ale nagle - bach - grad. Jak grom z jasnego nieba. O, i gromy też się zdarzają. I silne wichury, powodzie, zawieje i zamiecie także. Albo, powiedzmy, taka zima siarczysta, usłana mrozem. I bang! następnego dnia, potoki stopniałego śniegu na ulicach, żyć się nie da, plucha wszędzie, spodnie po kolana utytłane we wszystkim - począwszy od śniegu, błota pośniegowego, przez piach, sól (co akurat winą pogody nie jest), skończywszy na psich kupach czających się na każdym rogu i nie rogu trawnika. Dość obrzydliwe, przyznacie. Ale to wszystko przez pogodę, mówię Wam.
Odrywając się od dość rozległych tematów i kończąc tę przydługa dygresję powiem, że to jest właśnie wyzwanie, które podejmuję za każdym razem z uśmiechem. Dobra, przesadziłam. Nie za każdym razem, bo ile można. Zazwyczaj z uśmiechem, tak lepiej. Patrząc na termometr i pogodynkę - wiecie, taką domową stację meteorologiczną, która niby, czary mary, i mówi, jak się zmieni lub nie zmieni - więc patrzę i myślę "tak? no to patrz! wariatko!". I wtedy podnoszę rzuconą przez pogodę rękawicę, biegnę do szafy i rozpoczyna się bój. Pomijam codzienne dylematy, o których już tyle razy pisałam. A jak ktoś nie czytał, to powiem wprost - pomijam dylemat "w co się ubrać" w znaczeniu doboru koloru itp. Pomijam, czyli daję mu spokój w tym momencie. Nie żeby w ogóle. Bo się nie da. I potem jest starcie ostateczne, trwające dość długo. To jest ta bitwa właśnie - wychodzę z domu uzbrojona po uszy we wszystko, co może się przydać i nie przydać, też. I potem nastaje ten moment... ten moment, kiedy ona, pogoda w sensie, przegrywa. Bo mnie nie zaskakuje. Ten moment jest cudowny. Gorzej jest, kiedy to ja przegrywam. A to też się zdarza. Rzadko. Ale jednak. Wtedy, jak przegrywam, jest mi źle. I są tutaj dwie opcje - albo jest mi zimo/mokro, czyli po prostu źle. Ale jest mi również źle, a nawet najgorzej, bo noszę ze sobą swój przeciwpogodowy dobytek przez cały dzień i żadnego z jego elementów nie używam. Wtedy czuję się przegraną. To jest moja porażka dnia codziennego. Nauczyłam się jednak z nimi żyć, radzę sobie. Nawet całkiem nieźle.
Po raz drugi już, kończąc tematy poboczne chcę wrócić do tego głównego. Wiosna jest. Czasem lato. Ale ogólnie to wiosna. I to jest piękne, ten chłodny wiatr, ten deszcz i zieleń. To na prawdę podbija moje serce, chwyta i ściska je z całych sił. Wtedy bez wyrzutów sumienia mogę założyć jeansy, czy legginsy i beztrosko wyjść z domu. Wspaniałe jest to, że biorąc jeden ciuch, potocznie zwany 'długim rękawem' wygrywam wojnę dnia. Ewentualnie jeszcze parasol. Ale niekoniecznie, bo przecież można rzeczony długi rękaw skołować taki z kapturem. I to też działa. Jest na prawdę wspaniale!
Z tej okazji życzę Wam samych wygranych bitew i wojen. Z wariatką. Ale pamiętajcie, ona jest nieprzewidywalna i najlepsza taktyka to ją zaskoczyć, o!
fot. Łukasz Trzeciak
waistcoat: nn (sh) + DIY / neon bracelets: by dziubeka