followers


sobota, 14 września 2013

these three days.

Żal i rozpacz targają moim sercem... Ale od początku.
 
Dzień I
Mam przywitać ją na Dworcu Centralnym. O nieludzkiej 7.30. Po to, żeby iść na kawę do sieciówki, bo co innego będzie czynne o tej porze? Nie witam, nie jadę. Nie wstaję z łóżka. Napisała, że pociąg ma opóźnienie już u niej. Boi się, że nie zdąży na szkolenie. A tego nikt nie chce. Ani ona, ani ja. Nie jadę, do cholery. Cicho szlocham w poduszkę, bo przecież zapowiadało się ciekawie...
 
Popołudnie ma wolne, więc przekładamy nasz meeting o 10 godzin.
Umawiamy się w centrum, bo wie jak tam dojechać. Wychodzę z metra i czuję lekki stres. Tak - stres. (Dla tych, co mnie nie znają powiem krótko - jest to uczucie bardziej mi obce niż najodleglejsze galaktyki.) Ha! Po prostu sobie we mnie śpi. Snem kamiennym, nie budzi się praktycznie nigdy. Sytuacja wyjątkowa, jak widać. Po 3 sekundach znika. Widzę ją. Odwrócona plecami do śródmiejskiego serca miasta. Podchodzę. Nieśmiało, acz z uśmiechem mówię ludzkie, zwyczajne i nieskomplikowane 'cześć'. Odwraca się i z lekkim przerażaniem w oczach wita mnie stwierdzeniem, że to miasto ją przytłacza. Przedstawiam się, jak cywilizowany człowiek. Dziś myślę, że nie wiem po co, bo przecież mnie zna. Z internetu. Więc raczej 'zna' - od razu lepiej.
I od tego się zaczyna. Rozmowa. Spacer w deszczu. Kawa. Nie milczymy, bo po co. Mamy o czym rozmawiać. Nie o ciuchach, nie o kosmetykach. O rzeczach bardziej istotnych - o dzieciach (nie naszych, cudzych); o szkole; o podwórkach; o pracy; studiach; dystansie i pasji. O projektach, pomysłach. O innych, trochę o sobie. Ma ładną spódnicę, taką normalną. I jak zwykle świetne rajstopy. Mówię jej to. Niech wie! A idąc ulicą chowa się pod mój parasol, bo swój zostawiła. W pociągu. Śmieję się, że bardzo sobie wzięła do serca moja uwagę, że Warszawa przywita ją chłodem bez deszczu. A jednak - deszczem też. Jest dużo deszczu. Za dużo!
Idziemy dalej. Czekamy. I przychodzi Paulina. Grzecznie proponuje, żebym pojechała z nimi. Jeszcze grzeczniej odmawiam. Wiem, że jest późno, zmęczenie bierze górę. Ale kiedy mnie namawia po raz trzeci, patrzę na nią i nie mogę odmówić. Jadę więc. To tylko 15min pociągiem. Jestem na końcu świata, diabła nie ma. Powiedział 'dobranoc' 2 stacje temu. Wysiadamy, 5 minut spaceru. Jest. Kamienica. A tam czeka na nas pies i dwa koty. Jeden jakby nawiedzony. A może był całkiem normalny. Nie wiem, nie znam się na kotach. Paulina proponuje nam przegląd sterty ubrań, bo i tak się ich pozbędzie. Więc przeglądamy. Wybieram białą chustę w różowe kwiaty i bluzę. Zwykłą, najzwyklejszą. Czerwoną. Proponuję na odchodne winko w zamian - odmawia. Ale ja wiem, że jak tylko będzie okazja, to spłacę dług. Ona wybiera jeansową spódnicę na szelkach i 'sukienkę'. Zieloną. Później przychodzi Patryk. Razem z Pauliną krzątają się w kuchni. A my rozmawiamy. Znowu o wszystkim. Wino nalane, my dalej rozmawiamy. Wypijam herbatę, 3 łyki wina. Bo nie lubię. I wiem, że muszę już iść. Wychodzę, po drodze mijam diabła, bo przecież został 2 stacje wcześniej. Z ogromnym bólem głowy wracam do domu. Łykam proszki i kładę się spać. Śpię niezwykle dobrze. Dzięki!
 
Dzień II
Mamy się spotkać. Nie spotykamy. Wydzwaniam, piszę SMSy. Od pewnego momentu cisza. Myślę, że nie będę się narzucać. Przecież prawie się nie znamy. Ale zaraz...narzucać. Czy dzwonienie milion razy to nie jest narzucanie? No chyba jednak. Trudno. Więc narzucam się, czekam. Rwę włosy z głowy. Wracam do domu. Idę spać. Rano, gdy się budzę kamień spada mi z serca i rozsypuje na podłodze. Tak głośno, że sąsiedzi postawieni na baczność zastanawiają się, czy to nie koniec świata. Bo przecież jest piątek, 13ego.
 
Dzień III
Lżejsza o pół tony, bo bez kamienia na sercu, proponuję ostatni już spacer. Umawiamy się godzinę przed jej odjazdem. Pijemy kawę. Gadamy. O wszystkim - znowu. I odprowadzam ją na pociąg. Pojedzie Chopinem, międzynarodowym. Na peronie dalej rozmawiamy. Cały czas o wszystkim. Podstawiają pociąg, ściskamy się na pożegnanie. Wsiada. A ja stoję i patrzę. Widzę swoje odbicie w szybie. Ma miejsce przy korytarzu. Ale jeszcze wychodzi, staje przy drzwiach. Ostatnie kilka zdań. Drzwi się zamykają. Wraca na swoje miejsce. Gwizd, pociąg rusza. Macham jej. Ona odmachuje. I jedzie. Z muzyką na uszach wracam do domu. I czytam, że w przedziale ma chrumkającego psa. Sugeruję, że może to nie pies... Och! Najważniejsze, że nie nawiedzony kot. A gdy zaglądam na facebooka wiem, że na razie jedzie bez przygód.
 
Basia, no weź! Wspaniale było Cię poznać! I kawę mam dla Ciebie, z tostem. Wszystko własnej roboty ;)
 
 

piątek, 6 września 2013

souvenirs.

Tym razem uraczę Was słowem o pamiątkach. Takich zwykłych. Przywiezionych w bagażu podręcznym lub niepodręcznym, a zazwyczaj i tak niewygodnym do transportu, w jakiejkolwiek by nie był postaci. Więc jeśli ktoś się spodziewa filozoficznych podsumowań, górnolotnych słów o wspomnieniach, doświadczeniach, kulturach i tego typu sprawach - nie, bardzo mi przykro - nie tym razem. O materializmie powiem. Zwykłym, popularnie znanym, zachłannym podejściu i wszystkim tym, co jest z nim związane - o pretekstach i okazjach do nabycia drogą kupna niezbędnych nam do życia drobiazgów.
Nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie fakt, że w tym roku, będąc w najbardziej znanej górskiej miejscowości w Polsce, do mojej głowy wbił się diabeł, który uparcie powtarzał, że absolutnie muszę przywieźć do domu pamiątkę. Nie wiem skąd się tam wziął, bo przecież rzeczone miasteczko odwiedzam ostatnio coraz częściej i równie dobrze, mógł mi tak podszeptywać w lutym obecnego lub zeszłego roku. Albo i tego nadchodzącego również. Nie mówił również, co to ma być za rzecz. Ba! dziwne by było, gdyby powiedział. Bo przecież wyjeżdżając nie mamy celu materialnego w głowie, tylko sam fakt zmiany położenia geograficznego. I zajmuje on tyle miejsca, że niewiele poza nim się mieści.
 
Wracając jednak do początku i tego, skąd głębsza refleksja o pamiątkach - pojechałam. Z diabłem w głowie walczyłam. Przegrałam. Chociaż sama nie wiem, czy tak do końca, to przegrana, czy może remis, czy raczej krakowskim targiem dobita transakcja. Bo pamiątkę przywiozłam, ale taką, z której jestem zadowolona (a to już kolejny miesiąc po powrocie mija), bo i praktyczna, i przyjemna dla oka - po prostu z sensem. Mając w rękach ów przedmiot pomyślałam o wszystkich innych, kupionych na przestrzeni lat i o tym, że niewiele z nich spełniało jakiekolwiek inne funkcje niż ta, że zawalały miejsce w bagażu, a potem skutecznie utrudniały upchnięcie ich w zakamarki mebli wszelakich. Budziły wyrzuty sumienia, kiedy nadchodził moment decyzji o utylizacji wszelakiej.
Pomyślałam o lakierze do paznokci, który kupiłam mamie na swojej drugiej kolonii. O tym, że chyba ani razu go nie użyła, a przecież był taki super - z drobinkami muszli czy innymi specyfikami prosto z morza. Nie, żebym wypoczywała wtedy w Jastarni czy Gdańsku, bo to by miało  wtedy jakiś sens. Siłą rzeczy. Pomyślałam też o szmince, która również nie była ani razu w użyciu, a potem, nie uwierzycie!, przepadła. O wszystkich durnostojach, kamieniach, piasku, muszlach, zbieraczach kurzu czy innym badziewiu. Pomyślałam i przypomniałam sobie, że całkiem niedawno w moim życiu nastał cudowny moment, w którym otrzeźwiałam i przepełniona świadomością o bezsensach pamiątek z obojętnością przechodziłam obok wszystkiego, co na pamiątkę mogłoby się nadawać.
 
Z nową dojrzałością więc wyjeżdżam i wracam z tym, co cieszy mnie dłużej niż 3 minuty i jest bardziej praktyczne, niż góral z muszelek, obowiązkowo made in China, kupiony w Toruniu, żeby nie było. A teraz, jako, że cały czas dopada mnie ten sam problem i 'nie mam się w co ubrać', przywożę różne części garderoby, które mimo tego, że problemu nie rozwiązują bezpośrednio i nadal szafa świeci pustkami (przynajmniej w moich oczach), to wielbię je całym sercem i ciągle mi mało.
 
W ten sposób do mojej szafy wpadła np.: czarna narzutka, a ostatnio szara bluza i spodnie. Dresowe perły, dla których kompletnie straciłam głowę. Jednak to nie koniec listy, ale o tym innym razem.

 
 
fot. Łukasz Trzeciak
blazer: nn / trousers: C&A