followers


sobota, 29 czerwca 2013

batgirl.

Dziś uraczę Was ostatnim postem. W tym miesiącu. Nie że w ogóle. Wyjeżdżam, wracam w połowie lipca. Nie przewiduję czasu wolnego, ani okazji na zrobienie zdjęć, a tym bardziej wrzucenie czegokolwiek tutaj. Już prędzej na fanpage'a, na którego Was zapraszam, jeśli chcecie w ogóle wiedzieć, czy żyję. Jeśli Was to nie interesuje, to też zapraszam. Czasem po prostu coś ciekawego uda mi się wygrzebać z czeluści sieci i tam wstawić - do prawdy inspirujące i chwytające za serce.

A przez najbliższy czas czeka mnie... podróż służbowa - brzmi wspaniale. Wystarczy dodać, że kolonia - wszystko opada. Z rękami na czele. Nie mylić, że na czole, bo to głupie i bez sensu.
Ale spokojnie, spokojnie. Na czilałcie! Powiadam Wam, tylko spokój może nas uratować!!!
 
 fot. Łukasz Trzeciak
blouse: C&A / bracelets: DIY / eco bag: DIY


niedziela, 23 czerwca 2013

too bright.

Za jasno. Jestem blada. Masakrycznie blada. Odbijam promienie słoneczne od siebie i rozświetlam nimi okolicę w promieniu kilku kilometrów. I teraz uwaga, hit sezonu - słońce! I mój popłoch, histeria i panika, w której uciekam z głośnym krzykiem przed każdym miejscem, do którego docierają jego radosne promienie. Fantastycznie. Teraz przynajmniej mam wytłumaczenie, dlaczego żyję w biegu. Zaraz pewnie ktoś z Was powie, że po to są kremy z filtrem, żeby je stosować, ale zanim to nastąpi zdradzę pewną tajemnicę - jestem kremofobem. Nienawidzę ich. Jestem chora jak mam się nasmarować tą tłustą, oblepiającą ciało mazią. Ale, paradoksalnie, zaczęłam je uznawać po pewnych wakacjach i wyjeździe, który spędziłam nad wodą, w pełnym słońcu. Bez użycia nawet grama jakiegokolwiek kremu, nawet tego z najmniejszym filtrem. Po latach składam sobie gratulacje, biję brawo i pukam się w czoło. Moja własna głupota przewyższyła najwyższe szczyty tej planety. Głupia, myślałam, że jak się nie nasmaruję, to się ładniej opalę. Nie chodziło mi o opalenie się na raka czy inne zwierzę typu prosiak, ale tak jakoś wyszło. I później problem z każdym ruchem. Każdy z nas to zna, a jak nie, to nie polecam.
Zostawiam Was więc z moją za jasną karnacją, za jasnymi (na mój styl życia) spodniami i za jasnym słońcem, które mnie oślepia. Bo jak ostatnio wspominałam na fanpage'u - mam nietypowy dar psucia okularów przeciwsłonecznych. Te są ostatnimi, które aktualnie mi się podobają. Zalegających na dnie szuflady par nie liczę, bo ich czas minął. Przynajmniej na chwilę obecną.
 

fot. Łukasz Trzeciak
bracelets: DIY / blouse: H&M (%) / trousers: Bershka

niedziela, 16 czerwca 2013

promised.

Po pierwsze chciałam powiedzieć, że miałam wstawić tę notkę w środku tygodnia, tak koło środy. Cóż, zagięcie czasoprzestrzeni nie pozwoliło mi jednak tego zrobić, a może tylko tak sobie wmawiam i to przez nawał pracy. Sama już nie wiem. Bo ile można tłumaczyć się zapracowaniem w czasie sesji, mając tylko jeden egzamin i tak już za sobą...
Ale żeby nie wyjść na człowieka, który kryje się pracą powiem tyle - można. Można nie mieć czasu w wakacje... Ale to długa i nie wiem czy na tyle porywająca historia, żeby ją tu i teraz opisywać.
 
Nie żebym chciała znowu narzekać, ale takie zapracowanie i wieczny brak czasu towarzyszą mi chyba od zawsze, a na pewno od magicznego momentu, jakim było rozpoczęcie studiów. Czyli niedługo stuknął trzy lata. Świetnie.
I właśnie z tego powodu (zapracowania, nie tego, że to już prawie trzy lata) spełniam dziś obietnicę złożoną na początku prowadzenia bloga -13 maja - dokładnie rzecz ujmując.
Kurtkę miałam zaprezentować w kolejnej notce, ale jakoś się nie złożyło. Ani w kolejnej, ani w żadnej innej, co nie oznacza, że kurtka wpadła w czarną szafową dziurę i jest nieużywana. Bo w czasie wiosennym praktycznie non stop, a przynajmniej często. Bardzo często.
 
I uwaga, uwaga! To nie wszystko, bo czeka nas również kolejna premiera. Mistrzostwo świata, rozłóżcie czerwony dywan, czekam na oklaski. Ale zanim to nastąpi prezentuję przydługa dygresję: zdałam sobie sprawę, że mimo tego, że moja szafa atakuje mnie codziennie toną ubrań (a ja mimo to, nie wiem, co na siebie włożyć), to na blogu nie pokazałam jeszcze miliona z nich. I tak oto, przejdźmy do sedna sprawy, kolejna nowość - spodnie. W szafie od dwóch, czy trzech lat. Ratują moje cztery litery zarówno latem, jak i zimą. A wszystko dzięki temu, że są luźne. Zimą zakładam do nich buty turystyczne i nie martwię się, że śnieg wpadnie do środka. A latem mogę je podwinąć i jest pięknie. Idealnie na plażę i zachody słońca, kiedy ma się ochotę pospacerować brzegiem morza.
 
fot. Łukasz Trzeciak
 
H&M jacket / trousers: Diverse
 

niedziela, 9 czerwca 2013

so inspiring.

Mam czasem tak, że oczarowuje mnie jakaś rzecz w sklepie. Czasem tym razem znaczy rzadko. Jestem na ogół ubraniowym sceptykiem, który pogodził się z faktem, że ideałów nie ma. A na pewno nie w kwestii butów i kurtek zimowych, tak na marginesie. Tak więc ze swoim sceptycyzmem ciężko jest mi wpaść w zachwyt nad kawałkiem materiału zszytym w ten czy inny sposób, powieszonym na wieszaku i czekającym na zbawienie - nabywcę w ludzkiej postaci. Jak już powiedziałam wcześniej pogodziłam się z faktem, że wymarzonego czegoś mogłabym szukać do końca życia i z taką oto myślą zaczynam akceptować w ubraniach pewne szczegóły, których rzeczone ideały by nie miały. No właśnie - nie miały. Lubię prostotę w fasonach. Przeważnie. Ale nie o tym miałam pisać. Tylko o rzadkim zachwycie.
 
Dziś premiera moich spodni. Spodni, które w szafie mam chyba od roku. I sama nie wiem dlaczego ich tu wcześniej nie było... Zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia, ale po krótkiej chwili zastanowienia stwierdziłam, że nie wiem, czy będę mieć odwagę je nosić. Mimo to chwyciłam je, pobiegłam do przymierzalni i trochę się rozczarowałam. Myślałam, że będą bardziej rurkowate. Trend na cygaretki (jeśli można je tak nazwać) wtedy mnie nie przekonywał. Prawdę mówiąc do tej pory mu się nie udało. Ale trudno. Schowałam swoje sceptyczne podejście do kieszeni i podjęłam wyzwanie. Po prostu je kupiłam. Na chwilę obecną wygrywam. I choć czasem czuję na sobie wzrok innych, a z mimiki, gestów ani innych komunikatów niewerbalnych nie umiem odczytać co o nich sądzą, to nie przejmuję się tym. Bo spodnie są nieziemskie. Pozytywne. Inspirujące. Dodające energii. O ile jakikolwiek ciuch może sprawiać takie cuda. Jakikolwiek poza nimi. Ach i och prawie w każdym calu. Polecam!
 
fot. Łukasz Trzeciak
trousers: H&M / blouse: reserved

środa, 5 czerwca 2013

just like that.

Po raz piąty zaczynam pisanie tego posta. Po raz piąty bardzo chcę zwrócić uwagę na to, że przez dwa tygodnie nie wrzuciłam tu nic. I po raz piąty chcę zaznaczyć, że to wszystko przez praktyki. Ale nie wiem jak zacząć. Krew mnie zaleje za chwil kilka. Paradoksalnie, po weekendzie, padam na twarz. Chcę iść spać i nie martwić się tym, że po miesiącu przerwy w zajęciach muszę rano zwlec się z łóżka i łaskawie pofatygować na uczelnię. Z utęsknieniem czekam na sesję, bo w tejże oto sesji egzaminy mam dwa. Z czego jeden jest tylko formalnością. Czyli powiedzmy, że czeka mnie jeden. Brzmi zacnie i tak też właśnie jest. Jednak zanim to nastąpi muszę stoczyć bój ze wszystkim po drodze. Z czasem przed wszystkim. Ale obawiam się, ze wygrana jest niemożliwa lub po prostu możliwa, ale nie dla mnie. Ubolewam nad tym niemiłosiernie, chciałabym, ale nie mogę, to jest silniejsze ode mnie, dno i pięć metrów mułu. Poszłabym spać. Albo poczekałabym na motywację zajmując się czytaniem książek, które pochłonęły mnie ostatnio w całości. Bez przeżuwania, gryzienia ani zbędnych tego typu rzeczy. Jak co pół roku, mniej-więcej, wpadłam w nie i nie mogę się wydostać. Bosko. Tylko czemu teraz, czemu w tym momencie?
 
A że życie nie jest łatwe, nikt nie mówił, że będzie, to zanim nastąpi ten błogi moment, szerokopojętego chillu, muszę pozwolić, by pochłonął mnie wir tworzenia przeróżnego, pod warunkiem, że będzie naukowe. Tzn. nic poza tym, że mam jeszcze milion rzeczy do zrobienia.
Nie o tym jednak chciałam napisać. Mój wewnętrzny głos  każe mi przekazać słów kilka o tym, co za chwilę zobaczycie. Po prostu należy się wytłumaczenie, usprawiedliwienie, zwyczajnie mówiąc - odpowiedź na pytanie 'dlaczego'.
 
W skrócie - dlatego, że tak wyszło. Tak mnie naszło, żeby wrzucić tu coś aż za prostego. Patrząc na niektóre przebieranki na innych blogach. Na przekór, na złość, po swojemu. I wyszło, jak wyszło. Weekend majowo/czerwcowy pod znakiem fioletów, z moim ulubionym kominem. O tym już wiecie. Prosto, po prostu.
 
Make-up, poza oczami, to sprawka Amilie. Delikatne kolory w sam raz na najbardziej naturalny makijaż. A że w takich właśnie gustuję, to polecam w 100%.
 
 fot. Łukasz Trzeciak